Kobieta i Życie - Lubię świat, ludzi i siebie
Ci co panią dobrze znają twierdzą, że jest pani radosną osobą, lubiącą ludzi i pogodzoną ze światem. To pomaga żyć?
Mnie – bardzo. Nie umiałabym żyć inaczej. Taka się już urodziłam. Dostałam tę cechę od Boga, więc nie ma w tym mojej zasługi. Poza tym moje życie tak się potoczyło, że już nie mam innego wyjścia, jak tylko cieszyć się z każdego dnia. I za każdy dzień dziękować.
Obdarzona takimi cechami, jako dziecko zapewne nie sprawiała pani rodzicom kłopotów.
To prawda. Dlatego niespecjalnie mnie pilnowali. Zostawiali mi dużo swobody, do niczego nie zmuszali. Pokazywali mi świat poprzez teatr, kino, sport. Pozwalali na eksperymenty. Raczej patrzyli, przyglądali się niż narzucali własną wolę. Jako dziecko byłam takim radosnym szałaputem, Gosią Samosią. Miałam swój świat, swoje książki i pasje.
Jakie to były pasje?
Po lekcjach we wrocławskiej podstawówce biegłam na zajęcia baletu. W międzyczasie uczyłam się pichcić. Z moją koleżanką Haneczką zapisałyśmy się na naukę gotowania. Boże, w domu mnie prawie nie było! Chodziłam też na kółko teatralne, nawet sama reżyserowałam sztuki. Uczyłam się języka niemieckiego. W piątej klasie mama zapisała mnie na angielski, a w szóstej pojawiła się kolejna pasja – koszykówka. Byłam rozgrywającą
Wróżono pani nawet karierę sportową.
Tak, ale bardzo szybko zdałam sobie sprawę, że nigdy nie będę jedną z najlepszych zawodniczek. Nie byłam aż tak utalentowana, dlatego zrezygnowałam ze sportu.
Za to wykazała pani talent do opieki nad braćmi. Czy nie wydaje się, że przez to straciła pani coś z beztroski dzieciństwa?
Niespecjalnie, choć rzeczywiście długo matkowałam braciom. Michał jest młodszy ode mnie o 9 lat, a Miłosz o 19. Szczególnie z Miłoszem do dziś mamy takie matczyno- synowskie stosunki. Jak był mały, woziłam go w wózku, kupowałam prezenty. Michałowi też matkowałam, ale trochę inaczej. Dręczyłam go, np. ucząc fizyki, zabierałam ze sobą w wiele miejsc. Pamiętam takiego sylwestra– wybieram się do kolegi, a ze mną idzie Michał… przebrany za Indianina. Zaraz po 12-tej zaczął marudzić, więc wróciliśmy do domu. Trochę miałam do niego o to żal… Ale mimo małych „scysji” nadal uważam swoje dzieciństwo za beztroskie. Dopiero potem, gdy wchodziłam w dorosłość, wydawało mi się, że cały świat jest przeciwko mnie i zaczęłam się ostro buntować.
Przeciw czemu?
Bardzo chciałam naprawiać świat.! I mam to do dziś – aż wstyd się przyznać. Kiedy się dzieje jakaś krzywda albo coś jest nie tak, natychmiast chcę się wobec tego ustosunkować. Z dawnych lat pamiętam taką historyjkę. Wybieram się na finał konkursu recytatorskiego do Zakopanego. Po drodze wpadam do sklepu, gdzie w kolejce po pieluchy dla brata stoi mama. Nagle jakiś pan zaczyna na nią krzyczeć, a ona wycofuje się ze łzami w oczach na koniec kolejki. Silniejszy wypchnął słabszego... Nie mogłam na to pozwolić! Wygłosiłam płomienny monolog (śmiech) i pan opuścił sklep. Mam w sobie tę sprawiedliwość i nadwrażliwość po tacie.
Ta wrażliwość i umiejętność wczuwania się w sytuację innych pomogła pani pewnie dostać się do szkoły teatralnej?
Trudno powiedzieć. Paradoksalnie człowiek zdaje tam egzaminy… z samego siebie. Stoi przed komisją, mówiąc w przenośni, nagusieńki. Jest zawstydzony i stara się to ukryć na swój sposób. Jedni tryskają wręcz „nadhumorem”, inni chowają się w sobie. Ja byłam „schowana”, ale kiedy wyszłam na scenę, wiedziałam, że będzie dobrze.
No i było.
Teoretycznie. Bo kiedy zobaczyłam swoje nazwisko na liście przyjętych popłakałam się… z przerażenia. Przestraszyłam się, że nie dam sobie rady, że jestem za mało kolorowa. Przerażało mnie również to, że będę ciągle oceniana.
I dlatego postanowiła pani te studia rzucić?
Tak, po dwóch tygodniach zdecydowałam, że wracam do domu. Mama szybko jednak wybiła mi ten pomysł z głowy!
A potem było już z górki?
Nie. Tak naprawdę zaczęłam odnajdywać się na studiach dopiero na trzecim roku. A punktem zwrotnym było przedstawienie dyplomowe „Czyste szaleństwo”, dzięki któremu tuż po studiach dostałam pracę w teatrze Polskim. To było coś!
Wspomniała pani kiedyś, że macierzyństwo też nie od razu było usłane różami...
To prawda. Bo poszłam na żywioł, a to trzeba przecież wszystko dobrze zorganizować. Po porodzie wróciłam do pracy niemal z marszu… Inka była malutka, zabierałam ją na próby i prosiłam koleżanki lub technicznych o pomoc. Spacerowali wokół teatru z wózkiem, a ja słyszałam, jak ona płacze. Bardzo mnie to frustrowało.
Córka pani ma teraz 18 lat. Jesteście do siebie podobne?
Pod względem charakteru – bardzo. Tak samo wrażliwa, tak samo broni innych i ciągle się siebie czepia. Zamierza pójść w moje ślady i zostać aktorką. Chciałam ją uchronić przed tym zawodem, bo jest ciężki i niesprawiedliwy. Ale potem pomyślałam sobie, że to przecież jej życie. A kończąc wątek podobieństw i różnic między nami, to Inka jest o wiele dojrzalsza ode mnie, gdy byłam w jej wieku. Szybciej niż ja pojęła, że wszystko przemija...
Pani choroba pewnie zmieniła wiele w waszym życiu.
Przewróciła świat do góry nogami. Inka bardzo się wtedy do mnie zbliżyła . Do dziś czuje się za mnie odpowiedzialna. Zauważa, kiedy jestem zmęczona i martwi ją to. Zaczęłam więc łagodniej siebie traktować, dbać o to, co jem i celebrować każdy dzień. Teraz nawet inaczej wsmarowuję w skórę krem (śmiech). Bardziej siebie polubiłam. Przestałam oceniać ludzi, życie nie jest już dla mnie czarno-białe.
I zwolniła pani tempo?
Próbuję. Zawsze coś w tym życiu zmieniałam, przemeblowywałam, nawet odpoczywałam tylko w ruchu: tenis, joga, pływanie, jazda konna. Teraz zaczynam doceniać także siedzenie na kanapie. I czytanie, słuchanie jazzu, oglądanie telewizji. Chętnie odwiedzam operę, biegam do kina, wpadam do cukierni i nieśpiesznie jem jakiś smakołyk albo idę z Inką na zakupy ciuchowe. Znajduję czas na wypad do Kazimierza i ugotowanie czegoś dobrego dla przyjaciół.
Pani mielone, jak wieść niesie, podbijają męskie serca.
Choć ich nie próbuję, bo nie jadam mięsa, kotlety, zdaniem kolegów, nie mają sobie równych.
Podobno leczy pani swoich przyjaciół naparem z ziółek.
Tak jak mój tata, intuicyjnie wyczuwam, co komu pomoże. Czasem doradzam znajomym jakieś specyfiki, ale ostatnio robię to rzadziej. Staram się teraz skupić na sobie.
Jest pani tak wyciszona jak Marysia Mostowiak, którą gra pani w serialu „M jak miłość”?
Jesteśmy inne. Łączy nas może to, że w sytuacjach podbramkowych obie zachowujemy spokój.
A jeśli chodzi o podejście do spraw męsko-damskich? Marysia jest bardzo wymagająca…
Ja też. Długo się będę zastanawiała nim stwierdzę, że to ten. Na razie jest dobrze tak, jak jest. Nie czuję się samotna. Mam przyjaciół. Oni mają miejsce w moim sercu i domu. Skończyłam 43 lata, nie czekam na księcia z bajki. Nauczyłam się, że nie można zbyt wiele oczekiwać, co nie oznacza, że nie można marzyć. Ale ja teraz przede wszystkim uczę się, jak nie zawracać Wisły kijem. Życie przynosi tyle niespodzianek... Wierzę, że będzie dobrze.
Wiele osób straciło nadzieję, że można zmienić świat na lepsze. A pani? Zbliżają się wybory do Europarlamentu, będzie Pani głosować?
Oczywiście! To tam zapadają decyzje, dotyczące naszego bezpieczeństwa, finansów. Trzeba głosować na mądrych ludzi, którzy będą walczyć o nasze interesy!